Ziemia zbliżyła się zbyt szybko. Zginęli wszyscy

radiokielce.pl 5 godzin temu
Zdjęcie: Ziemia zbliżyła się zbyt szybko. Zginęli wszyscy


„W razie mojej śmierci albo zaginięcia proszę Was o zajęcie się moimi prywatnymi rzeczami. (…) Proszę Was również o powiedzenie i przekazanie Żonie mojej, synowi Mareczkowi i córce Alicji, iż (…) wstydu nie przyniosłem”.

Kiedy pierwszy raz czytałem ten tekst, jakoś dziwnie moje oczy straciły ostrość widzenia, jakby zaszły mgłą…. Gdy emocje opadły postanowiłem zająć się historią człowieka, który je napisał. Bohaterem dzisiejszego odcinka „Magazynu sensacji” jest: Jerzy Janota Bzowski.

Piwnica w kształcie spirali

Był synem Józefa Antoniego Janoty Bzowskiego i Wandy z Koziełł-Poklewskich. Urodził się 19 października 1906 roku w miejscowości Pasztowa Wola, w gminie Rzecznów w powiecie lipskim. To właśnie od tego miejsca rozpoczęliśmy nasze śledztwo. Ojciec naszego bohatera po ukończeniu Studium Rolniczego na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie i po uzyskaniu dyplomu objął dzierżawę tamtejszego majątku. To właśnie tu urodził się Jerzy i czterej jego bracia.

Gdzie był majątek? Większość osób nie wie, ale w naszym śledztwie dotarliśmy do miejscowych pasjonatów historii. Zgodnie z ustaleniami pracowników Biblioteki Publicznej w Pasztowej Woli teren należy w tej chwili do osób prywatnych. Pracująca w bibliotece Mariola Kruk od lat zajmuje się historią wioski. Powiedziała Radiu Kielce, iż w miejscu, w którym znajdowały się zabudowania dawnego dworu zachował się kamienny krzyż. Ustawiono go na piwnicy-lodówce wybudowanej w rzadko spotykanym kształcie spirali służącej do przechowywania produktów spożywczych. Na prywatnej działce zachowała się także druga piwnica służąca do przechowywania ziemniaków.

Pasztowa Wola. Kamienny krzyż ustawiony na piwnicy w miejscu gdzie stały zabudowania dworskie. / Fot. Mariola Kruk

Bobrowniki i Bobrownicki

W 1910 roku Józef Antoni Janota Bzowski pożegnał się z Pasztową Wolą. Ojciec naszego bohatera przeniósł się, wraz z rodziną, do zakupionego majątku Bobrowniki nad Pilica (dziś teren gminy Kluczewsko). Poza zajmowaniem się majątkiem, który liczył około 440 hektarów, ojciec działał na polu oświatowym pisząc m.in. na łamach „Ziemianina” i „Głosu Ziemiańskiego”. Pod jednym z tekstów zamieszczonych w tym pierwszym piśmie podpisał się choćby pseudonimem J. Bobrownicki.

Gdzie znajdował się majątek?

Jego lokalizację odnajdujemy na starych mapach, ale postanowiliśmy je skonfrontować z terenem. Po dojechaniu do Bobrownik bez trudu odnajdujemy teren dawnego majątku. Wszystko się zgadza choć na miejscu dawnych obór i stodół stoją powojenne budynki.

Prosimy o pomoc Mariusza Suligę, założyciela Fundacji Moja Praojczyzna, która zajmuje się historią Kluczewska i okolic. dzięki nowoczesnej techniki udaje się nam ustalić miejsce, w którym stał dwór, gdzie były pomieszczenia gospodarcze. Dzięki panu Mariuszowi dostajemy też zdjęcia z archiwum właścicieli na których możemy zobaczyć sam dwór. Puściliśmy oczy wyobraźni i zobaczyliśmy powóz jadący lipową aleją prowadzącą do dworu. Co ciekawe, aleja istnieje do dziś i choć zarośnięta prowadzi nas do miejsca, gdzie stał dwór.

Dwór w Bobrownikach / Fot. archiwum rodzinne

Z dworu do marzeń o lataniu

Tu urodziły się siostry naszego bohatera: Maria i Teresa. On sam wraz z bratem Antonim otrzymywał pierwsze nauki w domu, udzielane przez korepetytorów. W 1918 roku ojciec zamieszkał w Warszawie przy ulicy Żurawiej 28 wraz ze starszymi synami, Janem i Tadeuszem, którzy uczęszczali do Gimnazjum im. Jana Zamoyskiego.

W naszym śledztwie natknęliśmy się na rozbieżności dotyczące tego okresu. Jedne źródła podają, iż Jerzy rozpoczął naukę w Kielcach, a inne, iż znalazł się od razu Warszawie. Niezależnie od tego od 1920 roku wszystkie dzieci wraz z ojcem zamieszkały w Warszawie.

W 1922 roku ojciec zdecydował o przeniesieniu Jerzego, wraz z bratem Antonim, do Korpusu Kadetów nr 2 w Modlinie. Maturę uzyskał w 1927 roku i zgłosił się do Oficerskiej Szkoły Lotnictwa w Dęblinie, którą ukończył 15 sierpnia 1929 roku. Prezydent RP mianował go podporucznikiem, a minister spraw wojskowych skierował do pułku lotniczego w Toruniu.

Służba w wojsku była spełnieniem pragnień Jerzego Bzowskiego, który wręcz kochał lotnictwo. Nie wystarczały mu loty wojskowe. W kolejnych latach został także pilotem turystycznym. Jak podaje jeden z portali, latał też nad rodzinnymi Bobrownikami. Do historii przeszło jego lądowanie na pobliskiej łące co wywołało olbrzymie zdziwienie rodziny, a jeszcze większe okolicznych mieszkańców. Początkowo myśleliśmy, iż to jakiś wymysł zbiorowej fantazji, ale nieoceniony Mariusz Suliga na potwierdzenie wydarzenia udostępnił nam zdjęcia.

Jerzy Bzowski z ojcem Józefem / Fot. Archiwum rodzinne

Okres przełomu

Przełożeni doceniali umiejętności Jerzego Bzowskiego i jego zaangażowanie więc piął się po szczeblach wojskowej kariery. Otrzymał także zgodę na założenie rodziny. Ożenił się z Zofią Turczyn, z którą miał córkę Alicję (urodziła się w 1938 roku) i syna Marka Jerzego (urodził się rok później). Mieszkał wtedy z rodziną w Łodzi dzieląc czas pomiędzy życie rodzinne i lotnictwo.

Prowadzone przez nas śledztwo odkryło kolejne nieścisłości. Niektórzy podają, iż na początku 1939 roku Jerzy Bzowski został przeniesiony do rezerwy. Z całą stanowczością twierdzimy, iż stało się inaczej. W lutym 1939 roku został urlopowany ze służby w wojsku, bowiem jego przełożeni uznali, iż czas na kolejny awans i pozwolili mu się przygotowywać do egzaminu do Wyższej Szkoły Lotniczej.

Przy samolocie w Bobrownikach. / Fot. Archiwum rodzinne

Wszystkie plany zniszczyła wojna wywołana przez Hitlera. Prawdopodobnie 4 września 1939 Jerzy Bzowski dotarł z żoną i dziećmi do Grójca. Tam rozłączył się z ukochanymi. Żona z dziećmi pojechała do Bobrownik, a on sam do Warszawy. Nikt wtedy nie wiedział, iż już więcej się nie zobaczą. Dodajmy jeszcze, iż do majątku, w którym gospodarował brat Jerzego powrócił też z Warszawy senior rodu.

Historia wydawała nam się prosta: żona z dziećmi kolejne lata spędziła w dworze czekając na męża. W życiu nic jednak nie jest proste. Podczas wizyty w Bobrownikach spotkaliśmy pana Henryka Pawlika, który był prezesem Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej utworzonej na resztówce majątku Bzowskich po II wojnie światowej.

– Dwór się spalił chyba jeszcze przed wojną. Wszyscy zamieszkali wtedy w bocznej oficynie. Pamiętam ten budynek, bo po wojnie urządzono tam szkołę. Dziś w tym miejscu jest tylko sterta zarośniętego gruzu, ale mam zdjęcie jak to wyglądało – opowiada pan Henryk pokazując starą kronikę.

Ocalały po pożarze dworu budynek, w którym mieszkali podczas wojny właściciele. Później mieściła się tu szkoła / źródło: Kronika Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej w Bobrownikach

– Właściciele dobrze gospodarowali, bo jeszcze w czasie wojny udało im się przygotować materiał na odbudowę dworu. Teraz po dawnym majątku pozostały tylko dwa oryginalne budynki gospodarcze, aleja do dworu i stara droga wyłożona kamieniami – dodaje Henryk Pawlik.

Powracamy do wojennych losów Jerzego, które podczas kampanii obronnej 1939 roku były równie ciekawe. Chyba najlepiej opisał jego podejście do walki przyjaciel, Jan Hryniewicz:

Otóż w pierwszych dniach wojny na zwyczajnym powolnym samolocie łącznikowo-obserwacyjnym zaatakował on zmotoryzowaną kolumnę Wehrmachtu maszerującą na Warszawę. Podczas tego brawurowego lotu porucznik Bzowski obrzucił nieprzyjaciela ręcznymi granatami, których dwie skrzynki zabrał do samolotu. Ponieważ maszyna leciała bardzo nisko zaskoczenie Niemców było spore. Ten wręcz samobójczy atak zakończył się dla załogi samolotu paroma przestrzelinami w skrzydłach”.

Tułacz, ale z fasonem

W obliczu nieuchronnej klęski Jerzy Bzowski otrzymał rozkaz przedostania się do Rumunii. Podążał przez Knut i Śniatyń wraz z kadrą Szkoły Podchorążych Lotnictwa. Dowództwo Wojska Polskiego trafnie przewidywało, iż żołnierze określonych specjalności, w tym lotnicy, będą bardzo potrzebni w kolejnych miesiącach walki.

Zanim jednak usiadł za sterami kolejnego samolotu czekał go los tułacza. Trafił do obozu internowanych w Rumuni. Tam zdjął dystynkcje, gdyż oficerów oddzielano od reszty żołnierzy. Dzięki temu udało mu się uciec do Bukaresztu. Następnie greckim statkiem dotarł przez Konstantynopol, Lesbos, Rodos i Cypr do Bejrutu, gdzie wsiadł na francuski okręt i razem z 700 polskimi żołnierzami dopłynął 29 października do Marsylii we Francji.

Późną jesienią 1939 roku znalazł się na lotnisku Lyon-Brawn, które było punktem zbornym, gdzie spotkał znajomego ze szkoły w Modlinie – wspomnianego już Jana Hryniewicza. W jednej z baz lotniczych środkowej Francji podporucznik Janota Bzowski przeszedł przeszkolenie lotnicze na francuskich bombowcach.

Jak to się mówi, cała nauka poszła jednak psu na budę, gdy Francja została zaatakowana przez III Rzeszę. Pilot wykonał co prawda kilka lotów obserwacyjnych i… francuzi podpisali akt kapitulacji. Polacy, którzy chcieli walczyć musieli znowu szukać miejsca, w którym będzie to możliwe. A Jasnota Bzowski marzył o lataniu, więc jego wojenna epopeja nabrała nowego tempa.

Znaleźliśmy taki opis: „…Po porażce Francji w 1940 roku, Jerzy Janota Bzowski wyruszył w dalszą podróż. W czerwcu 1940 roku, poleciał do Perpignan nad Morzem Śródziemnym. Stamtąd jako pilot poleciał do Algierii.”

Coś nam w tych zapiskach nie pasowało. I tak jak życiorys tak i nasze śledztwo nabrało nowego tempa. Jak wyglądała „podróż” lotnika? Oto wspomnienia Jana Hryniewicza:

„…Polacy pragnący prowadzić walkę nadal, musieli udać się tam gdzie była ona możliwa. Wraz z małą grupą polsko – francuskich lotników, Bzowski obezwładnił straż hangaru. Następnie wytoczono z niego bombowiec typu „Potez”. Zbiorniki maszyny zatankowano do pełna i start. Działo się to 18 czerwca 1940r. przed południem. Samolot wziął kurs na Casablankę. W przestarzałym bombowcu znajdowała się sześcioosobowa polsko – francuska grupa lotników, trzech pilotów, dwóch mechaników i nawigator. Prawie cały lot odbywał się na bardzo niskiej wysokości, aby uniknąć wykrycia przez Niemców, Uciekinierzy widzieli kilkakrotnie lecące wyżej nad nimi samoloty Luftwaffe. Piloci nieprzyjacielscy albo nie zauważyli pokracznej, zielonkawej sylwetki bombowca przylepionej do ziemi albo sądzili, iż to francuski samolot obywał uzgodniony z ich dowództwem przelot. Na ostatnich kroplach benzyny „Potez” wylądował w Casablance. Tam pozostawił samolot. Drogą morską przez Gibraltar dotarli do Wysp Brytyjskich…”

W naszym śledztwie dotarliśmy też do dziennika prowadzonego przez naszego bohatera, który tak opisał całą sytuację:

Pogoda była fatalna, z burzami i błyskawicami, no i 700 m nad morzem. Jako załogę miałem 2 oficerów polskich – ppor. Szanzajew i ppor. Hohne, 2 mechaników polskich i francuskich. Razem – 6 z bagażami. Wszyscy byli zdecydowani lecieć, mimo tego, iż nie znali mnie dobrze jako pilota.”

Na zdjęciu Jerzy Janota Bzowski

Największy pechowiec największym szczęściarzem

Ostatecznie Bzowski 12 lipca 1940 roku dotarł do Liverpoolu. Przeszedł szkolenie na brytyjskich bombowcach w bazie RAF w Benson, na zachód od Londynu i mógł spełnić swoje marzenie: latać i walczyć z Niemcami. W kwietniu 1941 roku został skierowany do 305 Wielkopolskiego Dywizjonu Bombowego i już 25 kwietnia wykonał swój pierwszy lot bojowy.

Samolot, którym latał został pieszczotliwie przez załogę nazwany „Elżunia”. Dlaczego tak? Od pierwszej litery numeru seryjnego. Pomimo nazwy pewne jest jednak, iż w sercu naszego bohatera najważniejsze miejsce zajmowała jego rodzina. Na tablicy przyrządów pokładowych swojego bombowca umieścił jej fotografię z żoną i dziećmi.

Tą maszyną wykonał 17 lotów atakując niemieckie cele. Zbombardował m.in. niemiecki pancernik „Scharnhorst” stacjonujący w porcie w Breście.

To nie była jednak sielanka. Koledzy mówili, iż „był wielkim szczęściarzem albo prawdziwym pechowcem”. Z akcji bojowych jego samolot prawie zawsze wracał postrzelany i z poważnymi awariami.

Na zdjęciu Jerzy Janota Bzowski

Odchodzą koledzy… odchodzi humor

Był to czas wojenny i nie wszyscy mieli tyle szczęścia co Janota Bzowski. Od kwietnia do lipca 305 Dywizjon Wielkopolski wykonał około 50 lotów bojowych tracąc aż 70 lotników co stanowiło 60 proc. składu osobowego. Trudno się więc dziwić, iż zawsze tryskający humorem Bzowski przygasł. Jak zapisali jego koledzy powiedział wtedy, iż gdyby zginął mają jego prochy sprowadzić do Ojczyzny. To wtedy, 11 czerwca, zapisał słowa, które w zalakowanej kopercie pozostawił w jednostce:

„W razie mojej śmierci albo zaginięcia proszę Was o zajęcie się moimi prywatnymi rzeczami. Jakieś nieważne graty z ubrania itp. oddajcie komu chcecie … pieniężne należności można złożyć do banku do odebrania, rzeczy drobniejsze schowajcie do mojej walizki i postarajcie się, żeby kiedyś bezwzględnie dotarły do Rodziny. Adres mojej żony, Zofii – woj. Kieleckie, poczta Włoszczowa, miejscowość Bobrowniki (nad Pilicą). Proszę Was również o powiedzenie i przekazanie Żonie mojej, synowi Mareczkowi i córce Alicji, iż byli zawsze, przez cały czas moimi i najdroższymi istotami; mimo iż listów nie mogłem z obawy o nich pisać, to całym sercem, byłem zawsze z nim, a cierpienia moje i ich ofiarowałam za Polskę, spełniając normalny obowiązek. Powiedzcie im i całej Rodzinie, iż wstydu nie przyniosłem – to chyba ich cały spadek, który im mogłem zastawić. Mój spadek, który zabiorę – to troska o nich i o całą Polskę. Proszę Was jeszcze o pomoc w zaopatrzeniu dla mojej Rodziny z racji mojej wojskowej służby i bądźcie – zawsze ich przyjaciółmi, jak byliście zawsze moimi. Przekażcie im maje myśli i słowa. Was, Janek i Tadzik, żegnam i dziękuję za wszystko. Wszystkich kolegów również pożegnajcie.

Jerzy 11.06.1941r.

P.S. Aha, gdybym był „missing”, to wiedzcie, iż zrobię wszystko, co się da, choćby wtedy, gdybym sam był przekonany, iż się nie da. Zabierzcie wszystkie fotografie. J.”

Zdjęcie pożegnalnego listu, który napisał Janota Bzowski

Ostatni lot

Przytoczony list-testament został otwarty przez przyjaciół Bzowskiego 16 lipca 1941 roku , gdy dotarła do nich wiadomość o jego śmierci. Jak do niej doszło? 15 lipca 1941 roku przeprowadzono kolejny bombowy atak na port w Bremie. Już po zrzuceniu bomb maszyna Bzowskiego została trafiona przez niemiecką obronę przeciwlotniczą. Najpierw zapalił się prawy silnik, a za chwilę płonęła już cała maszyna. Ziemia zbliżała się zbyt gwałtownie i załoga nie zdążyła wyskoczyć na spadochronach. Samolot Wellington Mk IC SM-Q W5726 roztrzaskał się o kamienicę przy ulicy Lindenstrasse 13 w Bremen. Zginął Bzowski i jego pięcioosobowa załoga.

Nieczęsto zdarza się, iż upadek samolotu bombardującego III Rzeszę jest tak dobrze udokumentowany jak ten. W obliczu częstych nalotów niemieckie dowództwo zgodziło się na publikację zdjęć zestrzelonej maszyny jako przykład sukcesu ich obrony przeciwlotniczej. Materiał został opublikowany w dwóch pismach, a same zdjęcia ocalały do dziś. Dotarł do nich pan Suliga, któremu dziękujemy za ich udostępnienie.

Major na tropie przyjaciela

Major Hryniewicz już po zakończeniu wojny, w czerwcu 1946 roku, rozpoczął poszukiwanie grobu przyjaciela. Trafił na niewielki cmentarz na peryferiach Bremy. To tam Niemcy pochowali Bzowskiego oraz czterech członków jego załogi. Ciała szóstego uczestnika tragicznego lotu nie odnaleziono.

Już w latach siedemdziesiątych minionego wieku szczątki lotników przeniesiono na brytyjski cmentarz wojenny w Becklingen w Dolnej Saksonii. Ustawiono też symboliczny nagrobek dla nieodnalezionego lotnika.

Cmentarz w Becklingen / źródło. dawnekielce.pl

Tajemniczy telefon

Skończyło się latanie i skończyły się marzenia o wolnej Polsce. W kraju nastały rządy popleczników Moskwy wsparte bagnetami czerwonoarmistów. Rodzina Bzowskich została wyrzucona z majątku w Bobrownikach. Teraz dla nich rozpoczął się czas tułaczki, ale mimo to nigdy nie zapomnieli o Jerzym, który oddał życie za Polskę. Pieczołowicie zbierali wszelkie pamiątki i co najważniejsze: pamiętali.

Całkiem niedawno pojawił się pomysł sprowadzenia do kraju szczątek lotnika. Uzyskał on aprobatę córki Alicji i jej rodziny. W życiu sędziwej już pani pojawił się cel. Pojawiła się też nadzieja na realizację przykazania ojca. Ludzie dobrej woli, społecznie, rozpoczęli kwerendę dokumentów, trwała korespondencja z urzędami. Z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień przybywało jednak pism odbijających piłeczkę. Polskie „nie da się” zaatakowało z ogromną siłą.

Któregoś wieczoru zadzwonił telefon jednego z inicjatorów sprowadzenia prochów lotnika. Rozmowa nie pozostawiła złudzeń i można ją streścić w kilku słowach: dajcie sobie spokój z tą ekshumacją.

Marzenia prysły.

Grób na cmentarzu w Becklingen / źródło: dawnekielce.pl
Idź do oryginalnego materiału