W Dęblinie tylko do przodu

polska-zbrojna.pl 1 dzień temu

Dęblin na zawsze pozostanie moim miejscem. Spędziłem tam w sumie dziewięć lat i nauczyłem się mnóstwa rzeczy. Także tej najważniejszej: jeżeli chcesz zostać lotnikiem, nigdy nie możesz zwątpić tylko dlatego, iż jest trudno – mówi ppłk pil. Łukasz Gradziński, szef Grupy Działań Lotniczych w 31 Bazie Lotnictwa Taktycznego i absolwent Lotniczej Akademii Wojskowej, która świętuje stulecie.

Pierwszy dzień na uczelni. Pamięta go Pan?

Ppłk pil. Łukasz Gradziński: Oczywiście, tylko iż to nie był dla mnie typowy skok w nieznane. Ukończyłem Ogólnokształcące Liceum Lotnicze w Dęblinie, które działa po sąsiedzku, a powstało specjalnie po to, żeby przygotować przyszłych studentów Szkoły Orląt. Tak więc przed bramą uczelni spotkałem wielu kolegów. A potem było wcielenie – łaźnia, fryzjer, przydział mundurów, zakwaterowanie w kompanii. Odbyło się to dokładnie tak jak wcielenie rekrutów do zasadniczej służby wojskowej. Wówczas jeszcze obowiązywała... Pamiętam, był 20 sierpnia 2001 roku.

REKLAMA

Wojskowe procedury to raz, dwa – sama uczelnia. Szacowna historia, legendarni absolwenci, opowieści o bohaterskich pilotach z czasów wojny... Można się poczuć przytłoczonym.

Przytłoczonym? Raczej nie... Ale pamiętam, iż rozpierała nas duma. Część nauczycieli jeszcze w liceum powtarzała nam „Panowie, jesteście elitą”. Oczywiście nie traktowaliśmy tego do końca poważnie, ale potem nagle przyszliśmy na uczelnię, w której przecież studiowali idole naszego dzieciństwa... Dopiero wtedy mogliśmy poczuć, iż idziemy po ich śladach. Wcześniej nosiliśmy mundury, ale z logo szkoły, a tu mieliśmy na czapkach orzełki. Na lotniskach, które podlegały uczelni, stały samoloty z biało-czerwonymi szachownicami na skrzydłach. I to nie Cessny, ale prawdziwe odrzutowce. Na nastolatku, który ma głowę nabitą marzeniami, takie rzeczy naprawdę robią ogromne wrażenie...

A tu pospolitość skrzeczy. Zanim w ogóle dotknęliście sterów, trzeba było pewnie solidnie zakuwać.

Gorzej – najpierw była unitarka. Od sierpnia do października biegaliśmy po placu ćwiczeń. Strzelaliśmy, ćwiczyliśmy musztrę, okopywaliśmy się w terenie – takie wojskowe abecadło. Chodziło o to, by zrobić z nas żołnierzy. No i nie powiem – było ciężko. Jak dziś pamiętam pewien nocny marsz. Wypchane plecaki, broń, mapy, latarki... choćby nie wiem, ile kilometrów wówczas przeszliśmy. Przez niewygodne wkładki obtarłem nogi tak potwornie, iż wylądowałem na izbie chorych. Na szczęście to był ostatni etap szkolenia. Niedługo potem mieliśmy przysięgę. Przyjechały rodziny, których nie wiedzieliśmy od kilku miesięcy.

Później oczywiście zaczęło się zakuwanie. Matematyka, fizyka, przedmioty techniczne – budowa samolotu, aerodynamika, mechanika lotu. Do tego dochodziły przedmioty humanistyczne, języki obce, sport. A przecież podchorąży nie może skupić się wyłącznie na nauce. Ma też inne obowiązki, często prozaiczne. Bywało, iż popołudniami chodziliśmy grabić liście czy odśnieżać. Rano trzeba było wyjść na zaprawę, przez cały czas też ćwiczyliśmy musztrę. No i należy pamiętać, iż byliśmy młodymi ludźmi. W weekend chcieliśmy wyjść z koszar, rozerwać się, wielu z nas miało dziewczyny. Chcieliśmy pożyć... Kiedy człowiek zostaje wrzucony w taki kołowrót, bezwzględnie musi poustawiać sobie priorytety. Wiedzieć, gdzie trzeba przycisnąć, a gdzie odrobinę odpuścić, bo inaczej nie da rady, przepadnie. A odsiew na uczelni był ogromny. Już po pierwszej sesji liczba kolegów w mojej grupie stopniała z 28 do 20. Potem było jeszcze trudniej. Od trzeciego roku każdy z nas równolegle studiował na Wydziale Mechanicznym Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej. Chodziło o to, by zdobyć tytuł magistra, który jest niezbędny przy późniejszych awansach. Nauki było więc mnóstwo, a z tyłu głowy cały czas tliła się myśl – jeżeli powinie ci się noga, to po tobie. Nieważne, czy to trzeci rok, czy czwarty...

Nie wierzę, iż wszystko w Dęblinie wyglądało tak poważnie. Uczelnie wyższe to zwykle również kopalnie anegdot, które pamięta się przez całe życie.

To prawda, ale wiele z nich nie nadaje się do druku...


A te, które się nadają?

No dobrze, opowiem dwie. Na pierwszym roku uczyliśmy się alfabetu Morse’a. Naszym wykładowcą był mjr Lis, a same zajęcia rozpoczynały się o siódmej rano. O tej porze naprawdę trudno o skupienie. Pewnego dnia pan major jak zwykle wyrwał do odpowiedzi jednego z kolegów i pyta: „Jaką literkę przed chwilą wystukałem. No proszę... Może pan skojarzyć z moim nazwiskiem”. „Lima?”, „Źle!!! Foxtrot przecież!”.

Druga historia dotyczy jednego z przedmiotów humanistycznych. Mieliśmy wykładowcę, który podczas zajęć zwykł dopytywać, czy na sali są dziewczyny. Dwa lata przed nami na uczelni pojawiły się pierwsze koleżanki, ale były w zdecydowanej mniejszości. W naszej grupie nie było ich wcale. No więc wpadliśmy na wykład, rozsiedliśmy się, a po pewnym czasie jeden z kolegów zaczął drzemać. Inny postanowił z niego zażartować i kiedy padło sakramentalne pytanie: „A dziewczyny u was są?”, szturchnął go i mówi: „E, wstawaj, szybko, gość czegoś od ciebie chce”. Wszyscy byliśmy po unitarce, podczas której wpoili nam, iż w takich przypadkach zawsze należy przedstawić się z imienia i nazwiska. Kolega więc zerwał się, wyprężył i krzyknął: „Szeregowy taki a taki melduje się!!!”.

Bywało u nas wesoło...

A pamięta Pan, kiedy wreszcie po raz pierwszy zasiadł za sterami?

To było wiosną 2002 roku, gdy trafiliśmy na praktyki do Radomia. Na uczelnię przyjechał po nas ppłk Jerzy Piłat, ówczesny dowódca eskadry w 2 Ośrodku Szkolenia Lotniczego, i z miejsca nas do siebie przekonał. Byliśmy świeżo po szkoleniu unitarnym, mieliśmy za sobą ciężki semestr, a tu nagle pojawia się facet, który traktuje nas nie jak podchorążych, ale jak kolegów pilotów. Młodych, nieopierzonych, ale jednak pilotów. Pamiętam taką scenę: pierwsza zbiórka, pułkownik kończy mówić, pada komenda „rozejść się”. A wtedy ja zadaję – dziś już to wiem – najgłupsze z pytań: „Panie pułkowniku, ale to znaczy, że... możemy teraz pojechać do domu?!”. Odpowiedź była szybka: „Panie Gradziński, jeżeli pan koniecznie chce, to mogę panu załatwić jakąś pracę przy grabieniu liści. Ale co do zasady sobota i niedziela są dniami wolnymi. Do widzenia”. Dla nas to było trudne do wyobrażenia, bo na uczelni zdobycie weekendowej przepustki zawsze wiązało się ze stresem. jeżeli w jakikolwiek sposób podpadłeś, mogłeś o niej zapomnieć. Czasem wystarczył źle poskładany koc. Zdarzało się, iż przepustki były cofane całej grupie, bo ten czy tamten kolega coś wywinął... A tu „do widzenia, macie wolne”. Poza tym było jeszcze coś – na uczelni mieliśmy kontakt z ludźmi o olbrzymim doświadczeniu – pilotami, technikami, ale widzieliśmy ich za biurkiem, pulpitem na sali wykładowej. Tymczasem w Radomiu zostaliśmy wrzuceni w sam środek prawdziwej lotniczej eskadry. Mogliśmy obserwować, jak działa, czym żyje. Co więcej, sami w pewnym sensie staliśmy się jej częścią. Bardzo gwałtownie jednak zaczęły się schody.

Dlaczego?

Pierwsze loty zaliczyliśmy jeszcze w liceum. Siadaliśmy za sterami szybowców, samolotów sportowych. Jednak lot Cessną 150 po okręgu, a pilotowanie Orlika to zupełnie inna bajka. Każdego dnia startowaliśmy po dwa, trzy razy. W powietrzu spędzaliśmy od 40 minut do godziny. Stosunkowo gwałtownie też zaczęliśmy wykonywać skomplikowane manewry – takie jak pętle czy beczki. Każdy z nas miał swojego instruktora, który pomagał, a jednocześnie skrupulatnie śledził, czy robimy dostatecznie duże i szybkie postępy. Bo przecież praktyki to też czas selekcji – choćby poważniejszej niż ta w murach uczelni. Tutaj dopiero czarno na białym wychodzi, kto się nadaje do tej roboty, a kto jednak nie bardzo. Po jednym takim dniu żołądek podchodził do gardła, byliśmy wyczerpani.

Jak rozumiem, wtedy myśli się tylko, by dowlec się na kwaterę, rzucić się na łóżko i zasnąć.

No nie, trzeba się przecież jeszcze przygotować na kolejny dzień praktyk. Pamiętam, iż po pierwszych lotach generalnie byłem z siebie raczej niezadowolony. Miałem wrażenie, iż kilka idzie po mojej myśli. Pewnego dnia, a byłem już po dwóch lotach, podszedłem do instruktora i powiedziałem, iż do trzeciego już nie podejdę, bo jestem po prostu zbyt zmęczony. Ale instruktor gwałtownie mnie z tego wyleczył. „Słuchaj – powiedział. – jeżeli teraz zrezygnujesz, to musisz wiedzieć, iż potem będzie ci już tylko trudniej”. Wtedy właśnie zostałem skutecznie wyleczony z wszelkich tego rodzaju wątpliwości. Zrozumiałem, iż w tej profesji nie możesz się po prostu poddać albo zrezygnować tylko dlatego, iż musisz wyjść ze strefy własnego komfortu. No chyba iż w ogóle nie chcesz latać.

Dla Pana dodatkową motywacją była chyba perspektywa latania F-16?

Na pewno. Dla wielu zakup nowoczesnych myśliwców był najbardziej widocznym znakiem naszej przynależności do NATO. Umowa na dostawę F-16 została podpisana, gdy byłem na trzecim roku. Rok później na uczelni rozpoczęła się selekcja kandydatów na pilotów nowych myśliwców. Zgłosiłem się, tym bardziej iż poszła cała moja grupa, która wówczas liczyła już tylko 15 osób. Nie bardzo wierzyłem, iż przejdę kwalifikacje, ale udało się. Znalazłem się w ledwie siedmioosobowym gronie. To dało mi też komfort dotyczący przydziału po zakończeniu studiów. W moich czasach odbywało się to tak, iż absolwenci mieli przed sobą kilkadziesiąt kartek z nazwami jednostek. Prymus wybierał pierwszy, po nim kolejne osoby. Kryterium stanowiły wyniki w nauce. Mnie to ominęło. Wiedziałem, iż trafię do Powidza, gdzie stacjonowała 6 Eskadra – która dopiero przenosiła się do Poznania – albo Łasku. W pierwszej bazie czekały cztery miejsca, w drugiej – trzy. Postawiłem na Powidz, potem było szkolenie w USA i Poznań, gdzie służę do dziś. W tym roku minie 20 lat, odkąd rozpocząłem służbę...

…i 20 lat od ukończenia uczelni, która w tym roku świętuje setną rocznicę powstania. Ma Pan poczucie, iż poniekąd stał się częścią historii przez duże H?

Nie używałbym chyba tak wielkich słów. Tym bardziej iż podczas studiów zawsze byłem raczej w środku stawki – radziłem sobie nieźle, ale nie zaliczałem się do prymusów. Do dziś mam za to wielki sentyment do szkoły i ludzi, których tam spotkałem. Pamiętam, jak dużo się od nich nauczyłem i jak bardzo mi w wielu sytuacjach pomogli. Dlatego zawsze chętnie tam wracam, a jeżeli tylko mogę, staram się wspierać instruktorów podczas różnego typu kursów. Dęblin na zawsze już pozostanie moim miejscem. Spędziłem tam w końcu dziewięć świetnych lat.

Rozmawiał: Łukasz Zalesiński
Idź do oryginalnego materiału