Trwająca od trzech lat wojna w Ukrainie, pomimo całego jej tragizmu, jest dla nas o tyle korzystna, iż pozwala obserwować, jak wyglądać może przyszły konflikt, i dostosowywać nasze siły zbrojne do stojących przed nimi wyzwań. Jedną z lekcji, które powinniśmy przyswoić, jest to, iż choćby postulowana 300-tysięczna armia nie jest wystarczająca do prowadzenia długotrwałej wojny z silniejszym przeciwnikiem, a najnowocześniejsze czołgi, transportery opancerzone czy systemy artyleryjskie nie na wiele się zdadzą, jeżeli nie będzie komu obsadzić ich załóg. Tym, czego potrzebujemy, są więc liczne i dobrze przeszkolone rezerwy. Tymczasem jednak system szkolenia rezerwistów pozostawia wiele do życzenia i wymaga pilnej reformy.
Według najnowszych badań przeprowadzonych przez IBRiS dla „Rzeczpospolitej” niecałe 11% respondentów deklaruje, iż w razie wojny wstąpi na ochotnika do wojska. Pomijając to, iż jest to spadek o kilka punktów procentowych w stosunku do podobnych badań przeprowadzonych rok wcześniej, oraz biorąc poprawkę na to, iż o prawdziwości takich deklaracji przekonamy się dopiero wtedy, gdy rzeczywiście wybuchnie wojna, oznacza to i tak o wiele więcej potencjalnych ochotników, niż potrzebujemy w razie pełnoskalowego konfliktu podobnego do wojny w Ukrainie. A jednocześnie zdecydowanie zbyt wielu, by nasze siły zbrojne były w stanie gwałtownie ich przeszkolić w przypadku masowej mobilizacji lub już po wybuchu wojny. Jako państwo powinniśmy więc wykorzystać czas pokoju, by ludzi gotowych do obrony ojczyzny stopniowo i kompleksowo przygotować do udziału w konflikcie.
Szkolenie żołnierzy rezerwy w 10 Opolskiej Brygadzie Logistycznej.
Temu celowi ma służyć ogłoszony niedawno program powszechnych dobrowolnych szkoleń wojskowych. Szczegółów jeszcze nie znamy, trudno więc na ślepo krytykować lub chwalić tę inicjatywę, jednak nasuwa się pytanie, czym będzie się ona różnić od już teraz dostępnych form ochotniczego szkolenia wojskowego. Od zawieszenia obowiązkowego poboru w 2009 roku istniały przecież rozmaite możliwości dobrowolnej służby wojskowej – od Narodowych Sił Rezerwowych przez Legię Akademicką aż po wojska obrony terytorialnej i dobrowolną zasadniczą służbę wojskową. Każdy chętny mógł odbyć szkolenie – i choć oczywiście ochotników było wielu, to ich liczba nijak nie przystaje do czteromilionowej rzeszy ludzi deklarujących chęć obrony ojczyzny z bronią w ręku i zdecydowanie nie wypełnia naszego zapotrzebowania na rezerwy osobowe. Czy więc wprowadzenie kolejnych propozycji, jak właśnie dobrowolne szkolenia „dla każdego dorosłego mężczyzny”, cokolwiek zmieni?
Jako były żołnierz zawodowy oraz wielokrotny uczestnik ćwiczeń i kursów rezerwy sądzę, iż problem nie leży w braku odpowiedniego programu, ale w dostosowaniu szkolenia do współczesnych realiów, planowanych potrzeb sił zbrojnych i oczekiwań ochotników. w tej chwili szeroko pojmowany system szkolenia rezerw jest najbardziej po macoszemu traktowanym elementem obronności państwa. Ma on również tę wadę, iż poprzez swoje – delikatnie rzecz ujmując – anachroniczne i mało wydajne założenia skutecznie zniechęca do służby wojskowej nie tylko osoby, które i tak chciałyby jej unikać, ale także obywateli autentycznie gotowych stanąć w obronie kraju w razie wojny.
Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, iż wynika to z tego, iż zdjęcia polityka na tle lśniących nowością czołgów i haubic wyglądają ładniej i mocniej przemawiają do potencjalnego wyborcy niż zdjęcie z najbardziej choćby zmotywowanym i świetnie wyszkolonym rezerwistą. Niezależnie jednak, jakie byłyby rzeczywiste przyczyny tego stanu rzeczy, nasz system pozyskiwania i szkolenia rezerw potrzebuje pilnej reformy. Reformy, która będzie korzystna nie tylko dla indywidualnego rezerwisty, ale także dla szkolącej go jednostki wojskowej, a w końcu całego państwa. Dobra wiadomość jest taka, iż nie trzeba tu wyważać otwartych drzwi, ale sięgnąć po doświadczenia krajów, w których system ten działa lepiej niż u nas.
Jedną z bolączek obecnego systemu jest absolutny brak przewidywalności. Odbycie dobrowolnego szkolenia w jakiejkolwiek formie powoduje, iż trafia się na listę żołnierzy rezerwy, spośród których potem w niejasny sposób wyznaczani są ludzie wzywani na obowiązkowe ćwiczenia. Zgodnie z prawem rezerwista powinien zostać powiadomiony o szkoleniu nie później niż 14 dni przed jego rozpoczęciem. choćby jeżeli ten termin zostałby wydłużony dwu- lub trzykrotnie, to dla wielu ludzi prowadzących własną działalność gospodarczą lub pracujących na podstawie bardziej elastycznych form zatrudnienia niż umowa o pracę niespodziewane wezwanie do jednostki na kilka tygodni może – bez żadnej przesady – zrujnować karierę zawodową. Nie wspominając już choćby o komplikacji prywatnego życia.
Oczywiste jest, iż zdarzają się sytuacje wymagające pilnego wezwania rezerwistów do jednostek, choćby związane z zaostrzającą się sytuacją międzynarodową czy klęskami żywiołowymi. Jednak co do zasady nic nie stoi na przeszkodzie, by każdy żołnierz rezerwy szkolony był według ściśle określonego planu i z wyprzedzeniem wiedział, ile odbędzie szkoleń, ćwiczeń i kursów oraz w jakich okresach to nastąpi.
Rozwiązanie takie nie tylko pozwoliłoby rezerwiście na odpowiednie dostosowanie życia zawodowego i prywatnego do kalendarza szkoleń, ale także gwarantowałoby regularność szkolenia. Najlepiej choćby zorganizowane ćwiczenia nie na wiele się zdadzą, jeżeli zdobyte na nich umiejętności nie będą cyklicznie trenowane. Pewne podstawowe kompetencje – jak np. obsługa broni strzeleckiej – mogą być przyswojone raz i choćby po latach w mniejszym lub większym stopniu przez rezerwistę pamiętane, ale w przypadku bardziej specjalistycznych umiejętności kilkuletnia przerwa sprawia, iż trzeba żołnierza szkolić od początku. Duża część naszych rezerw to właśnie tego typu przypadki: ludzie, którzy formalnie są wyszkoleni i przygotowani do objęcia stanowiska w jednostce wojskowej, ale w rzeczywistości ostatni raz nosili mundur kilka, kilkanaście czy choćby kilkadziesiąt lat temu.
Ściśle określony harmonogram regularnych ćwiczeń pozwala też unikać sytuacji – w tej chwili będących normą – w których niektórzy z rezerwistów powoływani są na szkolenie wielokrotnie, inni bardzo rzadko, a są i tacy, którzy nie zostali wezwani ani razu, w jednostkach wojskowych zaś spotykają się na tych samych ćwiczeniach ludzie o krańcowo odmiennych umiejętnościach i doświadczeniu. To przekłada się na konieczność dostosowania programu szkolenia do najsłabiej wyszkolonych, co sprawia, iż wszyscy wciąż i wciąż uczeni są absolutnych podstaw.
Konkretne stanowisko, w konkretnej jednostce, szkolenia zgodne z etatem na czas wojny, według z góry określonego planu, z mniej więcej tymi samymi ludźmi – to nie tylko umożliwiłoby rezerwiście rozwój, ale przełożyłoby się na jego pewność siebie i poczucie bycia kompetentnym w swojej dziedzinie, co z kolei zwiększa morale i gotowość do udziału w konflikcie. Jednocześnie taki system pozwoliłby przełożonym i instruktorom lepiej poznać szkolonych, wyłonić z nich tych, którzy się wyróżniają, i skierować ich na dodatkowe, bardziej specjalistyczne kursy albo odwrotnie – tych, którzy odstają i wymagają większej uwagi albo przeniesienia gdzie indziej.
Kolejną zmianą, która poprawiłaby atrakcyjność służby wojskowej w rezerwie, byłoby wyznaczanie na stanowiska zgodnie z predyspozycjami, doświadczeniem, a w miarę możliwości choćby – bo dlaczego nie? – aspiracjami i preferencjami ochotnika. Truizmem byłoby stwierdzenie, iż każdy człowiek ma inne umiejętności, talenty i ambicje, jednak ta banalna prawda często pomijana jest przy nadawaniu specjalności wojskowych i przydziałów mobilizacyjnych. Doprowadza to do sytuacji, w których zawodowy ratownik medyczny zostaje saperem, 50-letni logistyk z wadą kręgosłupa przydzielony zostaje do załogi haubicy, gdzie musi dźwigać ciężkie pociski, a młody, wysportowany ochotnik marzący o służbie w wojskach specjalnych albo powietrznodesantowych otrzymuje stanowisko rachmistrza czy operatora koparki. I ponownie: uwzględnianie osobistych talentów i ambicji korzystne jest nie tylko dla danego rezerwisty, który może podczas służby wojskowej rozwijać się w pożądanym przez siebie kierunku i zdobywać kwalifikacje przydatne również w cywilnej karierze, ale także dla sił zbrojnych, które korzystają z fachowej wiedzy przynoszonej przez ochotnika albo chociażby tylko z jego zaangażowania.
Kolejno: dostosowanie szkolenia do realiów współczesnego pola walki. Wojna w Ukrainie trwa już ponad trzy lata i każdy, choćby choćby nie chciał, napatrzył się na obrazki z tego konfliktu. Kontrast między tym, jak wygląda realna wojna, jakie umiejętności są na niej potrzebne i z jakimi wyzwaniami mierzą się walczący w niej żołnierze, a tym, jak wygląda szkolenie w jednostce wojskowej, jest czynnikiem bardzo mocno wpływającym negatywnie na morale rezerwisty. Szybkie absorbowanie doświadczeń z Ukrainy i przekształcanie tychże doświadczeń na konspekty szkoleń powinno być priorytetem.
Jedną z najczęściej podnoszonych przez uczestników szkoleń rezerwy kwestii jest jakość umundurowania i sprzętu wydawanego na czas ćwiczeń. Używane mundury czy buty są normą, podobnie jak wyposażenie z poprzedniej epoki: słynne bechatki, parciane ładownice czy stalowe hełmy. Oczywiście, wojsko ma swoje ograniczenia i trudno oczekiwać, by każdy żołnierz przychodzący do jednostki na kilka dni czy tygodni dostawał najnowocześniejszy sprzęt prosto z linii produkcyjnej. Ale z drugiej strony, jeżeli komuś się wydaje, iż takie rzeczy nie mają znaczenia, to jest w błędzie. Przekonanie o byciu potrzebnym, szanowanym, traktowanym poważnie to ważne elementy budowania etosu służby, które przekładają się na morale i gotowość do udziału w kolejnych szkoleniach, a w dalszej perspektywie – konflikcie zbrojnym.
Kolejnym elementem reformy systemu szkolenia rezerw byłoby sprawienie, by służba wojskowa nie była postrzegana jako strata czasu, ale jako element budowania swojej kariery, pozycji społecznej czy choćby jako elitarna służba publiczna. Nie jesteśmy w stanie w krótkim czasie przeszkolić całego społeczeństwa – ograniczają nas nie tylko koszty takiego przedsięwzięcia, ale także liczebność kadry instruktorskiej czy choćby tak banalne rzeczy, jak możliwości zakwaterowania i wyżywienia szkolonych w jednostkach wojskowych. Nie ma jednak potrzeby z każdego obywatela tworzyć żołnierza ani przymusowo wcielać do wojska całych roczników. Można oprzeć się na zaciągu ochotniczym. By jednak przyciągnąć odpowiednią liczbę ochotników, należy zaoferować im w zamian coś więcej niż perspektywę pójścia w bój w pierwszym szeregu. Innymi słowy: odbycie służby – czy choćby deklarowana gotowość do jej odbycia – powinno wiązać się z pewnymi przywilejami.
Na czym miałyby owe przywileje polegać – rzecz do dyskusji, ale istnieje bardzo szerokie spektrum możliwości: od dofinansowań do edukacji przez możliwość pozyskania rozmaitych kwalifikacji aż po najbardziej chyba kontrowersyjną propozycję, jaką jest uzależnienie pewnych praw obywatelskich i politycznych – obejmowania stanowisk w administracji państwowej czy praw wyborczych chociażby – od przejścia szkolenia wojskowego.
A dla tych, którzy takiego szkolenia przechodzić nie chcą: równie profesjonalne i dobrze zorganizowane szkolenia z obrony cywilnej. Bo kolejną lekcją, jaką powinniśmy wyciągnąć z ukraińskiego konfliktu, jest to, iż wojna nie dotyka tylko tych w czynnej służbie i nie tylko od nich zależy jej wynik. Oprócz żołnierzy w okopach państwo potrzebuje też zaplecza, działającej gospodarki, ludzi, którzy po prostu zostaną w kraju, przez cały czas będą pracować i płacić podatki pozwalające finansować działania wojenne. I tym ludziom, choćby jeżeli z różnych powodów nie chcą lub nie mogą stanąć z bronią w ręku w obronie ojczyzny, państwo również winne jest zapewnić możliwość jak najlepszego przygotowania się do konfliktu zbrojnego.
Jakkolwiek cynicznie by to brzmiało, każdy dzień wojny w Ukrainie, każdy zniszczony rosyjski czołg i poległy rosyjski żołnierz kupują nam trochę czasu w przygotowanie do ewentualnego przyszłego konfliktu. Ważne jest, byśmy tego czasu nie zmarnowali i oprócz zakupów uzbrojenia i sprzętu wojskowego poświęcili trochę uwagi również ludziom, którzy będą je obsługiwać podczas wojny.