Co więcej, pokaz nie będzie skromny. Lista sprzętu, który ma zostać pokazany podczas zaplanowanej na sobotę 14 czerwca defilady, jest długa. Na ziemi będzie to ponad setka pojazdów, od czołgów po samochody terenowe, od nowoczesnych, po zabytkowe z okresu II wojny światowej. W powietrzu ma przelecieć około 60 maszyn, głównie współczesnych śmigłowców, ale też kilka zabytkowych samolotów sprzed 80 lat. W przemarszu weźmie udział około 6,6 tysiąca żołnierzy.
REKLAMA
Zobacz wideo
Długa lista ciężkiego sprzętu
Konkretniej w Waszyngtonie zostanie zaprezentowane 26 czołgów M1 Abrams, 28 bojowych wozów piechoty M2 Bradley, 27 kołowych transporterów opancerzonych Stryker, 4 haubice samobieżne M109 Paladin, 7 holowanych haubic M777, 9 holowanych haubic M119, sześć wyrzutni rakiet Himars i kilkanaście opancerzonych samochodów terenowych. W powietrzu przeleci 18 śmigłowców bojowych AH-64 Apache, 17 średnich transportowych UH-60 Blackhawk i 10 ciężkich CH-47 Chinook. Do tego pojedyncze specjalistyczne warianty śmigłowców używanych przez siły specjalne. Pojawić mają się też myśliwce F-22 Raptor w nieokreślonej ilości, choć to sprzęt sił powietrznych, a nie świętujących wojsk lądowych.
Dodatkowo w historycznej części parady mają zostać pokazane na ziemi na przykład czołgi M4 Sherman, klasyczne Jeepy Willisa czy ciężarówki CCKW. Przelecieć mają natomiast takie zabytki jak myśliwce P-51 Mustang, bombowiec B-25 Mitchell czy samoloty transportowe C-47 Skytrain. Standardowe widoki z filmów o II wojnie światowej.
Ostatni raz coś porównywalnego USA widziały w 1991 roku, kiedy w Waszyngtonie zorganizowano defiladę zwycięstwa po wojnie z Irakiem. Wcześniej podobne wydarzenia trafiały się incydentalnie podczas zimnej wojny i II wojny światowej. Nigdy nie była to dla Amerykanów normalność, dlatego teraz defilada wywołuje dużo emocji.
Opór przed prężeniem muskułów
Oficjalnie wydarzenie odbędzie się w Waszyngtonie 14 czerwca z okazji 250. rocznicy utworzenia wojsk lądowych USA (US Army) podczas wojny o niepodległość. Tak się jednak dogodnie składa, iż akurat tego dnia prezydent Trump ma 79 urodziny. Świętowanie będzie więc podwójne. Uczczenie w ten sposób urodzin to dla aktualnego prezydenta USA na pewno duży prezent, ponieważ o chęci organizacji pokazów siły Stanów Zjednoczonych mówił już podczas swojej pierwszej kadencji. W 2018 roku rozpoczęto choćby planowanie defilady z okazji Dnia Weterana 11 listopada, co oznaczałoby też setną rocznicę zakończenia I wojny światowej. Pomysł spotkał się jednak ze znaczną krytyką, która skupiała się głównie na dwóch kwestiach: kosztach i nieprzystawaniu takich wydarzeń do demokratycznych wartości USA.
- Nie jesteśmy Koreą Północną, nie jesteśmy Rosją, nie jesteśmy Chinami i nie chce nimi być - mówił między innymi republikański senator John Kennedy. - Defilada wojskowa tego rodzaju, która niezasłużenie skupia się na jednej osobie, jest czymś, co robią reżimy autorytarne, nie demokracje - stwierdził natomiast kongresman demokratyczny Adam Smith. choćby głosy poparcia były mało entuzjastyczne. - Trump jest prezydentem. Osobiście wolałbym tego nie robić, ale to on jest prezydentem - mówi senator republikański David Perdue. Dużo mówiono też o kosztach mających iść w dziesiątki milionów dolarów i spodziewanych uszkodzeniach ulic w Waszyngtonie. Ostatecznie pomysł został więc zarzucony, co Trump uzasadnił właśnie zbyt wysokimi spodziewanymi kosztami, za co obwinił waszyngtońskie władze lokalne.
Organizacja tegorocznej defilady przebiega przy podobnej krytyce, która tym razem nie zatrzymała jednak prezydenta, co pokazuje też, jak zmieniły się realia w USA. - To typowy Trump. Chodzi tylko o jego ego i robienie wszystkiego pod siebie, co moim zdaniem jest obrazą dla sił zbrojnych, dla armii - stwierdził demokratyczny senator Jack Reed. - Rekomendowałbym nie organizować tej parady - powiedział republikański senator Roger Wicker, zwracając głównie uwagę na spodziewany koszt rzędu 25-45 milionów dolarów dla samego wojska, nie licząc kosztów poniesionych przez miasto na organizację i usuwanie skutków. Pomimo tego defilada w tym roku już bez wątpienia się odbędzie, tak jak Trump chce. Na dużą skalę, zamiast planowanych wcześniej znacznie skromniejszych obchodów 250 rocznicy utworzenia US Army.
Wbrew długiej praktyce
Dotychczas Amerykanie organizowali tego rodzaju wydarzenia bardzo rzadko. Tym bardziej nie mieli regularnych dużych defilad jak w takich państwach jak Chiny, Korea Północna czy Rosja, ale też choćby Francja z jej obchodami dnia Bastylii czy Polska z naszymi obchodami święta Wojska Polskiego. Początkowo USA w ogóle nie miały stałej zawodowej armii, która mogłaby defilować w czasach pokoju. Kraj ten powstał na zasadzie odrzucenia tego popularnego wówczas w Europie rozwiązania. Państwo miało nie mieć stałej ogromnej przewagi siły nad obywatelem, wręcz odwrotnie, siłę miał dawać zmobilizowany obywatel. Taki układ trwał adekwatnie do zimnej wojny, choć stopniowo się rozwadniał od początku XX wieku, kiedy utrzymywanie pewnych profesjonalnych sił zbrojnych stało się koniecznością wobec wzrostu skomplikowania broni i wojny. W tym okresie defilady odbywały się adekwatnie wyłącznie z okazji zwycięstwa. Zanim zmobilizowani obywatele zostali ponownie puszczeni do cywila, odbywała się uroczystość na ich cześć i przemarsz w Waszyngtonie. Było tak po wojnie secesyjnej, wojnie z Hiszpanią i obu wojnach światowych.
Podczas zimnej wojny, a adekwatnie od końca wojny w Korei w 1953 roku, Amerykanie postanowili utrzymać pod bronią znaczne siły zbrojne choćby w czasie formalnego pokoju. Defilady choćby wówczas były jednak rzadkością. Po wojnie w Korei trudno było świętować zwycięstwo, bo skończyła się trwającym do dzisiaj zawieszeniem broni. Po wojnie w Wietnamie tym bardziej trudno było cokolwiek świętować. W tym okresie odbyły się adekwatnie trzy większe defilady, wszystkie z okazji inauguracji prezydenckich. Dwa razy dla prezydenta Dwighta D. Eisenhowera (emerytowanego generała) i raz dla Johna F. Kennedy'ego. Lata 1953, 57 i 61. Później tę praktykę zarzucono. Następna defilada to dopiero wspomniany rok 1991, kiedy prezydent George H.W. Bush przeforsował pomysł defilady zwycięstwa po wojnie z Irakiem, pomimo dużych wątpliwości i oporu choćby we własnym otoczeniu. Był to element zapoczątkowanego przez Ronalda Reagana projektu odbudowy wizerunku wojska USA po wietnamskiej katastrofie.
Po 1991 roku Amerykanie nie mieli jednak ani okazji, ani szczególnej woli do takich pokazów siły. Wszystkie konflikty, w jakie się zaangażowali, trudno było nazwać jednoznacznie zwycięskimi. Co więcej, w dobie odprężenia po zakończonej zwycięsko zimnej wojnie siła i jej pokazy wydawały się być nie na miejscu. Dominowała narracja, jak te przytoczone wcześniej, iż popisywać się wojskiem muszą tylko niepewni siebie autokraci, co zupełnie nie przystoi pewnym swojej supermocarstwowej pozycji Amerykanom. Trump widzi to jednak inaczej i w jego perspektywie USA nie powinny się "wstydzić" swojej siły, ale właśnie ją pokazywać i być z niej dumnym. Sobotnia defilada będzie tego wyrazem.