Atom utracony

polska-zbrojna.pl 7 godzin temu

Wojna w Ukrainie, choć konwencjonalna, ugruntowała znaczenie broni atomowej. Gdyby Rosja nie miała takiego arsenału, uwolniony od ryzyka jądrowej eskalacji Zachód znacznie bardziej wsparłby Ukrainę. Gdyby Ukraina dysponowała własnymi głowicami, Federacja Rosyjska prawdopodobnie by jej nie zaatakowała.

Ukraińska broń nuklearna została przewiezione do Rosji i zniszczona. Na zdjęciu otwieranie silosu, w którym przechowywana jest rakieta. 6 czerwca 1994 roku. Wojtek Laski/East News

Zauważmy pewną prawidłowość – atomowe szantaże Władimira Putina i jego ludzi pojawiały się za każdym razem, gdy Rosja wpadała na froncie w kłopoty bądź gdy Zachód przekraczał następne czerwone linie, dostarczając ukraińskiej armii coraz bardziej zaawansowane uzbrojenie. I choć te pogróżki dowodziły bezsilności Kremla, okazały się zarazem całkiem skutecznym narzędziem. Zostawiały bowiem cień niepewności co do determinacji Rosjan, technicznie zdolnych do wymierzenia atomowego ciosu nie tylko w Ukrainę, ale także w członków NATO.

Owszem, obnażona po 24 lutego 2022 roku kiepska kondycja rosyjskiej armii pozwalała wątpić w wysoką sprawność arsenału jądrowego Rosji. Tyle iż rozważania nad tym, czy do użycia nadaje się połowa rosyjskich głowic, czy „tylko” 10%, nie miały sensu. Federacja dysponuje 1,5 tys. aktywnych ładunków, a już jeden, choćby taktyczny, wyrządziłby spore szkody, a kilka lub kilkanaście eksplozji przyniosłoby katastrofę w skali kontynentu. Wielcy tego świata woleli nie ryzykować, stąd (przede wszystkim) samoograniczający się charakter pomocy dla Kijowa.

REKLAMA

Nie ryzykowałby również Putin, gdyby musiał uwzględnić scenariusz atomowej riposty ze strony Ukrainy. Ten pogląd obecny jest w publicznej debacie nad Dnieprem od 2014 roku, kiedy doszło do pierwszej, wówczas ograniczonej rosyjskiej inwazji. Niezwykle popularny, w zasadzie powszechny, stał się wraz z pełnoskalową wojną i świadomością wysokiej ceny, jaką płaci za nią ukraińskie państwo i społeczeństwo.

Błyskawiczna reakcja na żart

Znamienne w tym kontekście jest wydarzenie z marca 2025 roku. Oleg Gorochowski, biznesmen i współzałożyciel Monobanku, ogłosił zrzutkę na broń jądrową. Stało się to po niefortunnym spotkaniu w Białym Domu i ostrej wymianie zdań Wołodymyra Zełenskiego z Donaldem Trumpem, w której wyniku czasowo zawieszono amerykańską pomoc dla Ukrainy. – Nie możemy zależeć od widzimisię USA – przekonywał Gorochowski. Reakcja społeczna była błyskawiczna – w krótkim czasie zebrano ponad 20 mln hrywien (2 mln złotych). niedługo jednak bankier przyznał, iż akcja była żartem, iż nie miał realnego planu nabycia broni masowego rażenia. Choć zebrane środki przeznaczono na zakup dronów dla ukraińskiej armii, inicjatorowi zarzucono nadużycie zaufania wpłacających. Sprawa nie skończyła się formalnymi oskarżeniami, ale sposób, w jaki rezonowała, był wyraźnym sygnałem, jak poważnie Ukraińcy traktują temat uzbrojenia swojego kraju w „atomówki”. Co istotne, myśleniu o skuteczności „nuklearnej polisy” towarzyszy żałoba za utraconym atrybutem, Ukraina bowiem arsenał jądrowy już miała i z niego zrezygnowała. Tak przynajmniej sądzą Ukraińcy.

Jesienią 2023 roku odwiedziłem lotnisko wojskowe w Połtawie, gdzie wciąż stały jeden Tu-160 i jeden Tu-95. Jako obiektom muzealnym, wytrzebionym z większości aparatury, oszczędzono im kasacji, ale i tak niszczały pod chmurką. Fot. Marcin Ogdowski

Naloty eksukraińskich bombowców

W sierpniu 1991 roku – gdy republika ogłosiła niepodległość – na jej terytorium stacjonowało ponadmilionowe zgrupowanie wojsk ZSRR. Był to najwartościowszy komponent Armii Radzieckiej, przewidziany do wojny z Sojuszem Północnoatlantyckim. Poza najlepszymi czołgami, wozami bojowymi, samolotami czy śmigłowcami w uzbrojeniu miał również 1,9 tys. strategicznych i 2,5 tys. taktycznych głowic jądrowych. Dodać do tego należy ponad 40 bombowców Tu-95/Tu-160, nośników bomb i pocisków manewrujących.

To rzecz jasna liczby szacunkowe, bo Sowieci nigdy nie publikowali dokładnych danych, a część głowic mogła być w tranzycie lub demontażu. Tak czy inaczej, było tego arsenału dość, by spopielić świat, co stało się powodem dyplomatycznej i ekonomicznej presji Federacji Rosyjskiej i, nade wszystko, Stanów Zjednoczonych. Waszyngton bardzo nie chciał, by młode państwo ogarnięte chaosem po rozpadzie ZSRR miało na swym terytorium tak niebezpieczną broń. Kijów zmuszono do jej wydania, w zamian za gwarancje bezpieczeństwa złożone przez Rosję, USA i Wielką Brytanię. Znamy je jako Memorandum budapesztańskie, podpisane w węgierskiej stolicy 5 grudnia 1994 roku podczas szczytu Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Dziś wiemy już, iż nie zabezpieczyło ono interesów Kijowa.

Fot. Marcin Ogdowski

2 czerwca 1996 roku Ukraina formalnie przestała być mocarstwem jądrowym. Do tego czasu wyjechała z niej do Rosji niemal setka specjalnych pociągów załadowanych głowicami. Przez kolejne sześć lat – w ramach projektu finansowanego przez Amerykanów – niszczono silosy rakietowe, rakiety, złomowano bombowce. Jesienią 2023 roku odwiedziłem lotnisko wojskowe w Połtawie, gdzie wciąż stały jeden Tu-160 i jeden Tu-95. Jako obiektom muzealnym, wytrzebionym z większości aparatury, oszczędzono im kasacji, ale i tak niszczały pod chmurką. W tym samym czasie – co zasługuje na miano okrutnej przewrotności losu – 11 maszyn przekazanych Moskwie jako rozliczenie długu za dostawy gazu regularnie brało udział w nalotach na ukraińskie miasta. Szczęściem w nieszczęściu strzelały pociskami z konwencjonalnymi ładunkami.

Właściciel bez dostępu do sejfu

Wróćmy do początku lat dziewięćdziesiątych. Pozostawiony przez Sowietów arsenał dawał Ukrainie tytularny status trzeciego mocarstwa atomowego. Pośród współczesnych obywateli tego kraju króluje pogląd, iż Kijów nadzorował wszystkie albo przynajmniej dużą część jednostek Armii Radzieckiej wyposażonych w broń jądrową. A to nieprawda – większość oddziałów nie złożyła przysięgi na wierność Ukrainie i z czasem, wraz z etatowym sprzętem, przemieściła się na obszar Federacji. jeżeli chodzi o głowice taktyczne, do maja 1992 roku wszystkie zostały wywiezione do Rosji. Moskwa działała tu szybko, nie tyle z obawy przed Ukrainą, ile po to, aby uniknąć ryzyka proliferacji (powszechne były wówczas obawy, iż małe głowice trafią na czarny rynek, do arsenałów grup terrorystycznych). Wywózka objęła spektrum taktycznej broni jądrowej: ładunki do rakiet krótkiego zasięgu, pociski artyleryjskie, głowice do bomb i rakiet lotniczych oraz przeciwokrętowych. Co ważne, doszło do niej, zanim Ukraina stworzyła własne struktury kontroli. W 1991 roku ukraińskiej armii w obecnym tego słowa znaczeniu nie było, powstawała z posowieckich resztek, co zajęło kolejne dwa lata.

W 1993 roku w Ukrainie wciąż znajdowało się sporo głowic strategicznych – większych, trudniejszych w demontażu i transporcie – oraz potrzebnej do utrzymania broni atomowej infrastruktury: magazynów, wyrzutni, silosów. Ale Kijów nie miał nad tym pełnego nadzoru. Ukraina odziedziczyła głowice, rakiety i bombowce bez kodów aktywacyjnych – te znajdowały się w Moskwie (system „Kazbek”), nie posiadała pełnej dokumentacji i dostępu do procedur obsługi broni jądrowej, nie kontrolowała systemów zabezpieczeń (na przykład tzw. PAL, Permissive Action Links, czyli elektronicznych zamków bezpieczeństwa). Reasumując, choć „atomówki” fizycznie znajdowały się na jej terytorium, to systemy uzbrajania i odpalania pozostawały w Rosji. Szukając analogii, można porównać Ukrainę do właściciela magazynu pozbawionego klucza do znajdującego się w środku sejfu.

Jesienią 2023 roku odwiedziłem lotnisko wojskowe w Połtawie, gdzie wciąż stały jeden Tu-160 i jeden Tu-95. Jako obiektom muzealnym, wytrzebionym z większości aparatury, oszczędzono im kasacji, ale i tak niszczały pod chmurką. Fot. Marcin Ogdowski

Czy ów właściciel mógł dobrać się do zawartości schowka? By realnie dysponować posowieckim arsenałem, Ukraina musiałaby rozbroić istniejące zabezpieczenia, opracować własny system dowodzenia i kontroli nuklearnej oraz przejąć lub zbudować własne zakłady do konserwacji głowic. To nie było niemożliwe, ale wymagałoby kilkunastu lat pracy, ogromnych pieniędzy i wsparcia technicznego, którego nikt nie chciał Kijowowi udzielić. W Ukrainie – i poza nią – panuje dziś przekonanie, iż kraj ten posiadał odpowiednie zaplecze naukowo-przemysłowe. Owszem, na terenie dawnej republiki działały silne ośrodki w Charkowie, Dnieprze i Kijowie, ale zakres ich kompetencji i technicznych możliwości nie obejmował pełnego cyklu produkcji i modernizacji broni jądrowej.

Historyczna pomyłka

Dodajmy do tego kwestie finansowe – utrzymanie arsenału jądrowego kosztowałoby Ukrainę dziesiątki miliardów dolarów rocznie. Tymczasem nowo powstały kraj znajdował się w fatalnej sytuacji gospodarczej, duszony przez hiperinflację i bezrobocie. Dla państwa, które dopiero tworzyło własne instytucje, program nuklearny oznaczałby ekstremalne obciążenie. A przecież była jeszcze presja międzynarodowa – nie tylko USA i Rosja, ale także Wielka Brytania i Chiny naciskały na Ukrainę, by zrezygnowała z broni jądrowej. Odmowa groziła dyplomatyczną izolacją i odcięciem od międzynarodowej pomocy finansowej. Ba, sankcjami, gdyby uznano, iż Kijów łamie Układ o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej.

W Kijowie bano się też rosyjskiej reakcji zbrojnej, która na początku i w połowie lat dziewięćdziesiątych prawdopodobnie zakończyłaby się dla Ukrainy sromotną klęską. Tak przynajmniej kalkulowano, biorąc na poważnie głosy płynące z Rosji, która sowiecką broń jądrową uznała za swoją i nie ukrywała, iż jej przejęcie przez inne państwa byłoby przekroczeniem czerwonej linii. Z tych wszystkich powodów – pod naciskiem i zachętą – ówczesne władze w Kijowie uznały, iż lepiej oddać „atomówki”. „To historyczna pomyłka”, twierdzą współcześni Ukraińcy. Trudno odmówić im racji, gdy przekonują, iż pokaźny arsenał nuklearny zapewniłby im nietykalność. Ale ich wyobrażenia o utraconej potędze oparte są na fałszywych przekonaniach i ahistorycznych wnioskach.

Marcin Ogdowski
Idź do oryginalnego materiału