Wiele jest zła na świecie, a tym samym wiele się mówi o złych wydarzeniach. Nieomal każdego dnia jesteśmy bombardowani negatywnymi wiadomościami. Potakujemy ze smutkiem głowami, iż tak już jest, bo w końcu „piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj”. Jak zatem przejść przez to piekło i nie stać się diabłem? Jak mówić o dobru, nie popadając przy tym w moralizatorstwo? Przecież historie o złu są o wiele ciekawsze – stąd, jak sądzę, tak wielka popularność kryminałów pod postacią wciągających książek i seriali; jak również wszechobecne analizowanie osobowości psychopatycznych, toksycznych. Na szczęście Teatr Powszechny w Łodzi nie poszedł tą drogą, decydując się na zrealizowanie kolejnej sztuki (obok poruszających „Biedermannów” czy dowcipnego „Chciałem być”), pokazującej tematy i postaci ważne dla miasta. Tym razem chodzi o Marię Kwaśniewską, która w okrutnych czasach szukała w ludziach dobra i sama to dobro niosła.
Sztuka „Maria” w reżyserii Adama Orzechowskiego wywarła na mnie ogromne wrażenie. Szczególnie poruszyły mnie słowa, które padły adekwatnie na sam koniec, a które wydają się nie współgrać z tendencjami naszego konsumpcyjnego, skoncentrowanego na „ja” świata. Brzmiały mniej więcej tak: „szczęścia i sensu nie znajdziemy w sobie. Znajdziemy je w innych, w pomaganiu innym. W sobie znajdziemy chaos, smutek, czasem rozpacz”. Jak wielką niepopularnością mogą cieszyć się tego typu słowa w dzisiejszych czasach, kiedy to zewsząd namawiani jesteśmy do szukania szczęścia w samych sobie! Często promuje się wręcz toksyczną miłość do samego siebie poprzez internetowe „złote” myśli w stylu: „gdy zdasz sobie sprawę ze swojej wartości, przestaniesz dawać ludziom zniżki”.
Tymczasem wydaje mi się, iż zamiast zdrowej asertywności i poczucia własnej wartości coraz częściej promuje się najzwyklejszy egocentryzm.
Nie będę jednak w tym momencie zastanawiać się nad szukaniem złotego środka w tej kwestii, chodzi raczej o to, iż w obliczu tego typu modnych treści, mówienie o szukaniu sensu życia w innych, a nie w sobie, jest niecodzienne, ale jakże, w mojej opinii, wartościowe.
„Mamy stać i patrzeć jak zło zwycięża? (…) Przenigdy!”
Zanim jednak na dobre popłynę w odmęty subiektywnych refleksji na temat dobra, przedstawię pokrótce postać Marii Kwaśniewskiej (1913-2007) – polskiej lekkoatletki, reprezentantki naszego kraju w siatkówce i koszykówce, czternastokrotnej mistrzyni m.in w skoku w dal, trójboju i pięcioboju oraz – co najważniejsze dla poruszanego tu tematu – brązowej medalistki igrzysk olimpijskich w Berlinie w rzucie oszczepem w 1936 r. To właśnie tam, na tych igrzyskach propagandy, została zrobiona słynna fotografia m.in. Marii z Hitlerem, dzięki której później udało jej się uratować wiele istnień ludzkich. Ale po kolei.
Berlin stał się gospodarzem Letnich Igrzysk Olimpijskich w 1936 r., pomimo głosów sprzeciwu – brutalność reżimu narodowych socjalistów znana już była opinii publicznej. Mimo tych protestów, olimpiada dochodzi jednak do skutku, zaś Międzynarodowy Komitet Olimpijski (MKOL) uzyskuje zapewnienie o dopuszczeniu do olimpiady sportowców pochodzenia żydowskiego. choćby w niemieckiej kadrze narodowej pojawia się Helene Mayer, mająca właśnie żydowskie pochodzenie. Domyślamy się jednak, iż w 1936 r. jest to tylko gest symboliczny… Podobnie w symbolicznym, a adekwatnie propagandowym geście z ulic Berlina znikają na czas olimpiady tablice informujące o zakazie wstępu Żydów w określone miejsca.
Igrzyska pozorów ruszają.
To właśnie wtedy, polska lekkoatletka zdobywa brąz, co obserwuje z loży honorowej Adolf Hitler, który postanawia osobiście pogratulować zawodniczkom. I w tym momencie dochodzi do słynnej „wymiany zdań” tych dwojga, gdyż Hitler powiedział: „gratuluję małej Polce”, a ta bez zastanowienia odparła: „wcale nie czuję się mniejsza od pana”. Przy zdarzeniu był obecny m.in. minister propagandy, Joseph Goebbels. Prasa niemiecka wybrnęła z kłopotliwej dla Hitlera sytuacji, podając, iż gratulował on „małej Polsce”. Pamiątką po tym wydarzeniu pozostaje wspólna fotografia zwyciężczyń z Adolfem Hitlerem, która niebawem stała się przepustką do życia dla wielu istnień uratowanych przez Marię Kwaśniewską.
Bunt przeciwko złu
Albert Camus powiedział kiedyś „buntuję się, więc jesteśmy”. Szczególnie zapamiętałam to zdanie, bo mimowolnie chciałoby się je poprawić: buntuję się, więc jestem. Nie wchodząc w kontekstualne szczegóły traktatu filozoficznego „Człowiek zbuntowany”, z którego pochodzą te słowa, myślę, iż nie wyrządzę szkody temu świetnemu nobliście, jeżeli zinterpretuję je tutaj po swojemu.
Przenosząc je do omawianego tu zagadnienia, mogłabym zrobić więc następującą parafrazę: buntuję się przeciwko złu, więc jesteśmy.
Skoro „buntuję się” a nie „buntujemy się” – oznaczać to może tyle, iż nie czekam na działanie innych. Nie czekam na doping. Działam samodzielnie, bez oglądania się na innych.
I wydaje się, iż Kwaśniewska nie potrzebowała żadnej zachęty ze strony innych, by rzucić wszystko i wrócić do ogarniętego wojną kraju, by spróbować na coś się przydać w walce ze złem. Na ile mogła, sama rozpoczęła walkę, zbuntowała się i pomogła innym.
To do tych, których ocaliła, należałaby druga część tego zdania – „więc jesteśmy”. Zbuntowała się, więc byli. Przeżyli, Maria dała im przepustkę do życia.
Źródła:
Maria Kwaśniewska i historia jednej fotografii, dostęp: 02.05.2025;
Łódź. W Teatrze Powszechnym spektakl o łodziance, która nie bała się Hitlera, dostęp: 02.05.2025;
Małgorzata Czyńska, „Kobro. Skok w przestrzeń”, Wydawnictwo Czarne, 2021.