Często się mówi, iż dwa tygodnie wspinaczki wciśnięte są w dwa miesiące pobytu
Granica między Nepalem a należącym do Chin Tybetańskim Regionem Autonomicznym przecina Mount Everest na pół. Zdecydowana większość himalaistów podchodzi na tę górę od strony Nepalu. Klienci firm przewodnickich (stanowiący większość dzisiejszych śmiałków) idą trasą prowadzącą przez Przełęcz Południową – tą samą, którą pokonali Edmund Hillary i Szerpa Tenzing Norgay w roku 1953. Zanim dotrą na szczyt sięgający 8849 m n.m.p. (autor podaje wysokość Everestu na podstawie pomiaru amerykańskiego z 1996 r.), przechodzą przez pięć dobrze zaopatrzonych obozów, począwszy od bazy głównej, leżącej na dość płaskim, spokojnym terenie na wysokości 5350 m, a skończywszy na smaganym lodowatym wiatrem obozie czwartym na zawrotnej wysokości 8000 m. Obóz czwarty znajduje się na Przełęczy Południowej, czyli na obniżeniu terenu między Everestem a Lhotse – czwartą najwyższą górą na świecie.
Żeby dotrzeć do bazy głównej, zarówno trekkerzy, jak i wspinacze najpierw wykupują jeden z kilkunastu codziennych lotów z Katmandu, stolicy Nepalu, na lotnisko Tenzing-Hillary w Lukli, znajdujące się na wysokości 2860 m. Następnie przez 10 dni wędrują w górę i w dół po krętych, wąskich dróżkach i schodach zbudowanych manualnie z bloków miejscowego granitu, korzystają z mostów linowych kołyszących się nad spienionymi rzekami zasilanymi wodą z lodowców, a wiosną, w szczycie sezonu wspinaczkowego, podziwiają różowe rododendrony w rozkwicie. Co wieczór docierają do kolejnych, coraz mniejszych wiosek, gdzie stoją stare buddyjskie świątynie, i kładą się spać w przytulnych kamiennych schroniskach ogrzewanych piecykami, w których pali się łajnem jaków. Im bliżej bazy głównej, tym bardziej krajobraz w kolorach ziemi staje się monochromatyczny: czarne skały, biały śnieg, niebieskawy lód.
Lodowiec Khumbu, gdzie znajduje się baza, wygląda jak rozległy ogród skalny, ale jest to tylko powierzchnia stale przesuwającej się zamarzniętej rzeki, która przedziera się przez otaczające ją skały metamorficzne i zostawia za sobą ich pokruszone odłamki. Gdy wędrowcy wchodzą na ostatnią morenę przed bazą, dostrzegają setki jaskrawych kopuł namiotów ciągnących się na długości około kilometra.
Ci, którzy w asyście przewodników podejmują próbę dotarcia na szczyt, zastają w bazie udogodnienia nietypowe dla miejsca tak oddalonego od cywilizacji: dywany i pufy w kopułach wypoczynkowych, szybki internet, salony masażu, dobrze zaopatrzone bary, baristów, a choćby ekrany kinowe. Wszystkie te atrakcje mają wypełniać himalaistom i przewodnikom wolny czas, bo wyprawy potrafią się ciągnąć choćby przez osiem tygodni. Często się mówi, iż to dwa tygodnie wspinaczki wciśnięte w dwa miesiące pobytu. Około tygodnia zajmuje podejście do obozów drugiego i trzeciego oraz na pobliskie wierzchołki, co jest potrzebne, żeby się zaaklimatyzować do nieludzkich warunków panujących na takiej wysokości. Później, gdy nadchodzi czas zdobywania szczytu – zwykle, jeżeli wszystko idzie gładko, następuje to nie wcześniej niż 35. dnia ekspedycji – droga z bazy głównej na samą górę zajmuje niecały tydzień. Zejście natomiast trwa ledwie około trzech dni.
Żeby dotrzeć z bazy głównej do obozu pierwszego, trzeba pokonać najbardziej zdradliwą część lodowca, czyli tzw. lodospad Khumbu, który ciągnie się przez jakieś 2 km, przy różnicy wysokości ok. 600 m. To miejsce pełne śliskich tafli, ogromnych, chwiejnych seraków (czyli wielkich brył lodu i śniegu), a także bezdennych szczelin. Obóz pierwszy stanowi nie tyle miejsce noclegowe, ile raczej magazyn butli tlenowych i innego sprzętu, członkowie wypraw zwykle więc od razu idą dalej, do obozu drugiego. Leży on na wysokości 6400 m, w pozornie spokojnej dolinie zwanej Kotłem Zachodnim. Znajduje się tam zwykle ok. 50 namiotów w miejscach osłoniętych przed wiatrem przez skalne i lodowe bloki. Wokół rozpościera się imponujący amfiteatr poszarpanych grzbietów i strzelistych wierzchołków: widać m.in. Everest, Lhotse i rzadziej odwiedzany, mniejszy – choć technicznie trudny – szczyt Nuptse. Na nieustającym wietrze trzepoczą postrzępione, wypłowiałe buddyjskie flagi modlitewne, a himalaiści chronią się przed żywiołami i popijają imbirową herbatę z cytryną w ciasnych namiotach pełniących funkcję mesy i centrum dowodzenia – a w razie katastrofy również oddziałów ratunkowych.
Teren obozu drugiego należy traktować z najwyższym respektem. Standardowo smagają go wichury, a z lawin, choćby tych odległych, docierają tu tak silne podmuchy powietrza i apokaliptyczne chmury białego pyłu, iż czasem aż rozrywają
Fragmenty książki Willa Cockrella, Korporacja Everest. O zapaleńcach, awanturnikach i ich biznesie na dachu świata, przeł. Agnieszka Wilga, Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2024
Post Sezon na Evereście pojawił się poraz pierwszy w Przegląd.