Pod lipą / Marian

publixo.com 3 godzin temu

Dorastałem w gospodarstwie rolnym oddalonym nieco od małego miasteczka.
Bramę wiodąca na nasze podwórko ocieniała wielka lipa, a pod nią stała ławeczka. Owa lipa - podobnie jak opisywana przez Jana Kochanowskiego lipa z Czarnolasu - zdawała się mówić:
„Gościu, siądź pod mym liściem, a odpoczni sobie!”
Siadywaliśmy więc pod nią chętnie. Mama cięła tam jabłka na dżem, tato odpoczywał, paląc papierosy, a i ja lubiłem czasem tam posiedzieć.
Pod lipą siadali też obcy, którzy nas odwiedzali. Przeważnie byli to ludzie mający jakieś sprawy do taty, ale i listonosz nieraz odpoczywał pod nią przed dalszą drogą.
Lipa gościła więc pod swym „liściem” wielu ludzi i o kilkorgu z nich jest to wspomnienie.

Zielarka



Dookoła naszego domu rozciągały się niskie pagórki porośnięte lasami lub trawą i ziołami. W dolinach były łąki i pola uprawne, a gdzieniegdzie świeciły się oczka jeziorek.
Po tych to pagórkach i łąkach od wiosny do jesieni chodziła staruszka zbierająca zioła i runo leśne. Była to chuda kobieta o pomarszczonej twarzy i haczykowatym nosie. Ubierała się w czarne sukienki prawie do ziemi i takież chustki wiązane pod brodą. Chodziła z wiklinowym koszykiem i starą skórzaną torbą na ramieniu. Rynsztunku dopełniał kij i scyzoryk o zakrzywionym ostrzu, który nazywała „cygankiem”. Wyglądała jak Baba Jaga i jako dziecko trochę się jej bałem. Z czasem strach ustąpił miejsca ciekawości i - na ile mogłem - przysłuchiwałem się jej rozmowom z mamą.
Mówiła jakąś swoją gwarą. Owady i chrząszcze to u niej były „kuzaki”, leśne i ogrodowe owoce z wyjątkiem jabłek, gruszek i śliwek były „jagodami”, a wszystkie ciasta „pierogami”. Do tego jeszcze śmiesznie przekręcała niektóre wyrazy.
Zielarka zachodziła do nas często, ale nigdy nie zapukała do drzwi. Siadała na wspomnianej wyżej ławeczce pod lipą i przebierała swoje zbiory. Kuchenne okno wychodziło na podwórko, więc mama zawsze ją zauważała i prosiła do środka. Mama zwracała się do niej w staropolskiej formie grzecznościowej przez „wy”, a ona wszystkim mówiła przez „ty”.
– Może chcecie coś zjeść? – pytała mama, gdy gość usiadł już przy kuchennym stole.
– Daj mnie tylko mleka i chleba – odpowiadała staruszka.
Mama podawała mleko i chleb, i zielarka zaczynała jeść. Odcinała cygankiem skórki od chleba, bo jej bezzębne usta sobie z nimi nie radziły. Resztę żuła powoli, popijając gęsto mlekiem.
Jedząc, opowiadała różne wieści z lasu. Raz mówiła, iż lisy się „latoś nakocili” i iż mama musi dobrze pilnować „kurów”. Innym razem opowiadała, iż dziki poryły czyjeś pole za brzeziną. Mamę, która bywała w miasteczku niekiedy tylko raz na tydzień, bardziej interesowały nowości stamtąd i tu zielarka też nie zawodziła. Opowiadała kto umarł, kto wziął ślub, kogo i za co zamknęła milicja, lub na co zachorował ksiądz Dominko, czyli nasz proboszcz o imieniu Dominik.
Zjadłszy, zostawiała na stole coś w rodzaju zapłaty. Czasem było to trochę grzybów, czasem parę garści „jagodów”, lub pęczek ziół. Mama nigdy nie chciała tego przyjmować, ale staruszka była nieugięta. Następnie żegnała się i wychodziła.
W naszym małym miasteczku mieszkali również tzw. „lepsi państwo”. Ludzie ci nie chodzili jak reszta „ludu” do lasu na grzyby czy jagody, ale chętnie je jadali. Tych to państwa zaopatrywała nasza znajoma. Sprzedawała też lecznice mieszanki z uzbieranych ziół. Poza tym przędła ludziom wełnę i w ten sposób zarabiała na skromne utrzymanie.
Zielarka mieszkała w małym, ubogim domku tuż przy zrujnowanych murach miejskich. Czasem, wracając ze szkoły, przechodziłem tamtędy, spodziewając się iż zobaczę coś ciekawego. Nigdy nic nie zobaczyłem.
Aż nadszedł dzień, gdy zielarka zmarła. Mama poszła na jej pogrzeb i wróciła zaskoczona tym, iż był on bardzo wystawny i ktoś musiał dużo za niego zapłacić. Uczestniczyła w nim tylko garstka ludzi z miasteczka, których nikt by nie podejrzewał o taki gest.
Temat ten jeszcze długo przewijał się w rozmowach i chyba do dziś nie wiadomo, kto zapłacił za pogrzeb.

Janek



W pobliskim pegieerze mieszkał i pracował niejaki Janek. Był to wysoki, zwalisty mężczyzna i - jak większość ludzi o takiej budowie ciała - spokojny oraz małomówny. Przychodził do nas, żeby sobie dorobić, pomagając przy sianokosach, żniwach i wykopkach.
W tych okresach w pegieerze też było dużo pracy i wydawać by się mogło, iż każdy człowiek był wtedy potrzebny. Widać jednak panował tam iście pegieerowski porządek, bo nikt nie zauważał, lub nie chciał zauważać braku pracownika.
Nie wiem, kiedy tato się z nim umawiał, ale Janek zawsze zjawiał się, gdy był najbardziej potrzebny. Zamieszkiwał wtedy u nas na kilka dni i pomagał w pracy.
W wolnych chwilach siadywał na ławeczce pod lipą, wyjmował z kieszeni podniszczony notesik i rysował. Ponieważ bardzo chciałem zobaczyć co rysował, więc kręciłem się wtedy w pobliżu, ale bałem się zapytać. W końcu Janek zrozumiał moje podchody i któregoś dnia pokazał mi swój notes. Były w nim ptaszki i kwiatki, które wyglądały jak żywe.
Wiele lat później widziałem równie piękne rysunki w ilustrowanych albumach przyrodniczych. Myślę, iż gdyby ktoś w porę Janka odkrył i pokazał jego rysunki światu, to może o nim czytalibyśmy dzisiaj w encyklopedii. Niestety Janek nie miał tyle szczęścia i na jego talencie nikt się nie poznał.
Janek pracował u nas dorywczo przez kilka lat. Przychodził od wiosny do jesieni, a przez resztę roku nic o nim nie wiedzieliśmy, bo choćby nas nie odwiedzał.
Któregoś dnia tato przy obiedzie powiedział, iż Janka aresztowała milicja. Nie wiedział za co, bo jedni mówili, iż za bójkę, a inni iż „za politykę”.
Nigdy nie dowiedziałem się niczego więcej na ten temat, a Janek potem już się u nas nie pokazywał.

Pan Bernat



Kilka razy w roku przyjeżdżał do nas czerwoną wu-ef-emką pan Bernat. Był to niski mężczyzna, chodzący zawsze w bryczesach, butach z cholewami i dużym berecie zsuniętym na lewe ucho. Pan Bernat przyjeżdżał ze strzelbą, bo był myśliwym.
Zjawiał się zawsze przed wieczorem i pod lipą omawiał coś z tatą aż do nocy. Potem my szliśmy spać, a on szedł w las.
Gdy nazajutrz rano wychodziłem do szkoły, taty nie było i nie było też naszego wozu. Gdy po południu wracałem, tato i wóz już byli, a dodatkowo w kuchni było jakieś mięso. Mama pracowała przy nim nieraz aż do nocy, a potem przez kilka dni musieliśmy je na okrągło jeść.
Nikt mi oczywiście nic nie tłumaczył, ale miałem przykazane, żeby o tym mięsie nikomu nie mówić. Byłem grzecznym dzieckiem, więc i nie mówiłem - tym bardziej, iż nikt mnie o to nie pytał.

Ruscy



Nasz dom był ładnie położony, ale nie stał w bezpiecznym miejscu, bo w pobliżu było ruskie lotnisko wojskowe. Pas startowy tego lotniska był dobrze widoczny z okienka w dachu, a linia słupów ze światłami podejścia przebiegała tuż za naszą stodołą. Światła te były sprawdzane co jakiś czas przez żołnierzy z lotniska, którzy przy okazji zachodzili do nas. Tato, który trochę znał rosyjski, siadywał wtedy z nimi pod lipą i rozmawiał. Opowiadał potem, iż żołnierze ci pochodzili gdzieś spod koreańskiej granicy i do domu musieli jechać tydzień.
Jednak nie na rozmowy przychodzili ci żołnierze. Przychodzili przede wszystkim pohandlować, czyli zrobić „machniom”. Oni mieli różne atrakcyjne dla nas towary i wymieniali je na wódkę.
Nie znałem wszystkich taty transakcji z nimi, ale wiem, iż mój pierwszokomunijny zegarek pochodził z machniom. Był piękny. Na tarczy miał namalowaną kulę ziemską, którą obiegał umieszczony na sekundniku satelita. Do tego jeszcze cyfry, wskazówki i rzeczony satelita świeciły w ciemności. Mój pierwszy pasek do spodni też pochodził z machniom. Zarówno zegarek, jak i pasek służyły mi przez wiele lat. Machniom było wtedy powszechnym procederem w okolicy i w wielu domach były zegary, narzędzia lub kanistry ruskiego pochodzenia.
Podobno w roku 1992 - gdy lotnisko było likwidowane - w ramach „machniom” można było dostać choćby broń, ale już nie za wódkę, tylko za dolary.

Po kilkudziesięciu latach odwiedziłem tamte strony i z daleka popatrzyłem na nasz były dom. Lipa ciągle stała, ale była jakby mniejsza. A czy stała pod nią ławeczka?

Idź do oryginalnego materiału